UZBEKISTAN - Między piaskiem i turkusowymi mozaikami
- Roksana Kiełkowska
- 10 paź 2022
- 4 minut(y) czytania
Od razu po przekroczeniu granicy, zrozumieliśmy, dlaczego wszyscy nas ostrzegali przed sławną pustynną drogą w Uzbekistanie. O jedwabistym asfalcie po Kazachstańskiej stronie zostały tylko blade wspomnienia. Zmiana była bardzo brutalna. Kolejne wyzwanie, które musieliśmy dorzucić do długiej listy naszych codziennych prób. Co do reszty, niezbyt wiele się zmieniło. W dalszym ciągu byliśmy otoczeni nieskończonymi przestrzeniami, bez niczego na horyzoncie. Tylko kilka sylwetek wielbłądów od czasu do czasu i przydrożne sklepiki co jakieś 80-100 km, wypełnione słodkimi napojami i Snickersami. Gdyby nie fakt że przekroczyliśmy realną granicę z celnikami i kontrolą, nie zorientowalismy sie ze jesteśmy w innym kraju. Absolutnie zero różnicy, poza całkowicie zdegradowaną drogą, która przez pierwsze 50 km można nazwać po prostu jedną wielką dziurą.
Jeśli chodzi o populację (jak tylko do niej dotarliśmy, po 200km) to odczuliśmy jednak różnice. Podobnie jak w Kazachstanie, niewiele jest wiosek na pustyni. Ale gdy udało nam się spotkać Uzbeków, wydawali nam się znacznie bardziej dociekliwi i przyjaźniejsi niż Kazachowie. Jak tylko spostrzegaja nas zdaleka, trąbią klaksonami na całego, podjeżdżając na pełnej parze, krzycząc „Otkuda? co oznacza „skąd jesteś?” po rosyjsku i cała gra polega na tym, zeby zdażyć odkrzyknać “Francja” lub “Polska” zanim odjada i zdazyć uslyszeć triumfalne “Maladziec” (brawo). Frajda na całego. Albo przynajmniej pierwsze 3 dni, potem gra staje się znacznie mniej zabawna.
Czasami zatrzymują się również i robią sobie z nami selfie. A my potem zastanawiamy się, co oni robią z tymi wszystkimi zdjęciami z nieznajomymi. Zgadujemy, że spotkanie nas było dla nich największym wydarzeniem dnia, albo może po prostu pokazują nasze zdjęcia kumplom smiejac sie “Patrz, jakie głupki, pedałują na naszej pustyni”. Może kiedyś się dowiemy..
Wiedzieliśmy, że po opuszczeniu miasteczka Beyneu, ostatniego „dużego miasta” w Kazachstanie, czeka nas 500 długich kilometrów pedałowania, by dotrzeć do pierwszego dużego miasta w Uzbekistanie: Nukus. Wiedzieliśmy też, że będzie trudniej niż po stronie kazachskiej. To było 7 długich dni, które nasze pośladki zapamiętają na długo!
Szczególnie jedna noc zapadła mi w pamięć. Mój nieszczęśliwie pęknięty materac tracił powietrze całą noc. Nie udało nam się znaleźć i naprawić wszystkich znalezionych wcześniej mikro przekuć, więc bardzo kiepsko spałam. Jakby tego było mało, to w środku nocy, nagle, z nikąd, zaczął boleć mnie żołądek i zwymiotowałam wszystko co zjadłam na kolację. Oczywiście, zjedliśmy dokładnie to samo z Tommim, a tylko ja jak zwykle byłam chora (Nie, nie jestem w ciąży). To nie był jednak koniec nieoczekiwanych wydarzeń tej nocy… Wisienka na torcie pojawiła się około 5 rano. Nagle, słyszymy hałas na zewnątrz namiotu… Dziwne, jesteśmy przecież sami pośrodku tego ogromu, a w promieniu 50 km nie ma żadnego mieszkania… Co więcej, od ponad 2 tygodni biwakujemy na pustyni i nigdy nie mieliśmy nieproszonych gości. Hałas kontynuował i zdecydowanie ktoś lub coś było w trakcie sznupania w naszych rzeczach. W końcu pokonujemy lęki i decydujemy się wychylić ostrożnie głowę z namiotu, podejrzewając że może to być wielbłąd. Ku naszemu zdziwieniu, na naszych oczach pojawia się mały, niewinny LIS, radośnie biegając po “naszym polu namiotowym” po środku pustyni i rozrzuca wszystkie nasze rzeczy. Oczywiscie, okazalo sie ze nawet po 4 miesiącach podróży, wciąż popełniamy te same błędy nowicjuszy i zostawiliśmy jedzenie w reklamówkach na zewnątrz… Dostarczając przy tym komuś niezłej frajdy i pysznego lunchu. Liskowi, udało się ukraść 6 jajek, które były w naszym specjalnym pojemniku dla jajek, przeznaczonych na obiad nazajutrz. Także następnego dnia, my głodowalismy, a lis przygotował sobie pewnie niezły omlet.
Następnego dnia, obudził nas silny przeciwny wiatr, który tylko pogorszyl już i tak zapowiadający się ciężki dzień. Zdegradowana droga, nieznośny upał, bóle brzucha Roxy i nie wspominając nawet o tym, że nie mieliśmy nic na obiad. To była prawdziwa mentalna walka. Walcząc cały dzień udało nam się przejechać całe 60 km. Bo tak naprawde, to na pustyni “trzeba” jechać do przodu, niezależnie od tego, czy jest się w dobrej formie, czy nie. Tam, gdzie byliśmy, nie było schronienia, w którym można by czekać na “lepszy dzień”. Nie mogliśmy też czekać w namiocie z tym okropnym wiatrem i upałem. Byliśmy „zmuszeni” kontynuować. To właśnie w tych dniach przypominamy sobie o często zadawanym nas pytaniu: “Jak tam wam mijają wakacje?” Chyba każdy ma inne wyobrażenie o wakacjach. Dla nas, przeciętny “turysta” nie spędziłby 3 tygodni na pustyni pedałując pod wiatr po wyboistych drogach. To raczej nazywa się “idiota”.
Poza wietrznymi epizodami, bardzo docenialiśmy łatwość biwakowania na dziko, pośrodku niczego. Zatrzymywaliśmy się jak tylko mieliśmy dość, przed nadejściem zmroku i rozbiljaliśmy namiot 50/300 m na prawo lub na lewo od drogi. Raj na ziemi!
Nie byliśmy sami podczas tej przeprawy. Nasz angielski przyjaciel, którego poznaliśmy w Kazachstanie: Chad, prędko nas dogonił i razem przemierzaliśmy pustynie. To wielka przyjemność “dzielić z kimś drogę”: czas szybciej leci, bo na horyzoncie dalej nic a głowę trzeba czymś zająć! Nowe tematy do dyskusji, inny punkt widzenia na podróż, inny cel i refleksje… Nigdy nie myśleliśmy, że zaprzyjaźnimy się w tym wrogim środowisku i to nie jeden raz!
Mieliśmy też miłe spotkanie z parą: Dickiem i Meg, również Brytyjczykami, podróżującym po świecie rowerem-tandemem. Spędziliśmy z nimi dwa dni, pedałując i biwakując razem, dzieląc się przygodami z drogi. To było również genialne, niezwykłe spotkanie, a wypróbowanie ich roweru było nie lada doświadczeniem. Rozstaliśmy się jednak szybko, dlatego że ciężko nam było dotrzymać im rytmu (W tandemie, podwojna siła pedałowania robi swoje…). Ostatniego dnia na pustyni, przed dotarciem do miasta Buchara, rozpaliliśmy ognisko, kupiliśmy zimne piwko i spędziliśmy wspaniały wieczór pośrodku niczego. Świętowaliśmy z nimi 3 nasze kamienie milowe: 5 miesięcy w trasie. 7 lat razem jako para i 9000 km przejechanych na rowerze.
Podróżowanie rowerem po Jedwabnym Szlaku było niesamowitym doświadczeniem. Poczuć się jak ci koczownicy z dawnych czasów, wiele wieków temu, podróżując od miasta do miasta na swoich wielbłądach i zatrzymując się w karawanseraju (“Hostele” tamtych czasów). Byliśmy jak oni, ale zamiast wielbłądów, mieliśmy rowery. Dostanie się do tych historycznych miast, tylko dzięki sile naszych nóg, pozwoliło nam jeszcze bardziej docenić tam nasz pobyt; Chiwa, Buchara i Samarkand. Miasta wypełnione historią, ze starożytnymi, zapierającymi dech w piersiach budynkami. Każdy ucierpiały kilometr na pustyni był wart tego widoku.
Przeprawa przez pustynię na zawsze pozostanie w naszych umysłach i sercach. Było zdecydowanie ciężko, ale jak to często bywa, najtrudniejsze chwile pozostają najlepiej wyryte w naszej pamięci.
Pisząc te słowa, na horyzoncie pojawiają się kształty dawno zapomniane: tadżyckie góry wyłaniające się od wschodniej granicy kraju: nowa przygoda w perspektywie!
Comentários