KIRGIZISTAN -nasz goszczący kraj na zimę!
- Roksana Kiełkowska
- 7 sty 2023
- 5 minut(y) czytania
Nareszcie ! Po sześciu miesiącach, czterech dniach i nieco mniej niż dwóch godzinach podróży z Aime z Francuskich Alp, w końcu dotarliśmy do Kirgistanu! Jest to dla nas bardzo symboliczne: kraj jest naszym półmetkiem, miejscem, w którym zaplanowaliśmy spędzić zimę przed ponownym wyruszeniem w stronę Australii!
Był już czas aby tutaj dojechać, nadszedł listopad, a na tej półkuli zima jest sroga! Wjeżdżamy do tego pięknego kraju przez tajne "drzwi" z Uzbekistanu: bardzo poufną granicą dla pieszych: “Izboskan”. Żaden pojazd silnikowy nie może tu przekroczyć granicy. Trzeba by jechać 100 km dalej na wschód przez miasto Osz. Mamy szczęście, nasze rowery nie są wyposażone w żaden silnik i mogliśmy bez problemu przedostać się do Kirgistanu! Po zwyczajowych dla nas formalnościach Uzbekistanu: „Czy jesteście w posiadaniu drona?”, w końcu jestesmy w tak zwanej tutaj: “Szwajcarii Centralnej Azji”! Ostatnio byliśmy tutaj półtora roku temu, w środku lata na alpinizm i nasza pierwsza dwutygodniową wycieczkę rowerową. Czujemy się już tutaj prawie jak w domu.
Z niecierpliwością wyczekiwaliśmy tego momentu, ponownego pedałowania w tym kraju. Wspaniała droga, kręta, bez ruchu i przede wszystkim: z górki! To jest właśnie Kirgistan, który zapadł w naszej pamięci!
Ale nasza radość była krótkotrwała, gdy jechaliśmy rowerem wzdłuż granicy z drutem kolczastym pośrodku pola - ciemne chmury zaczęły się zbliżać.... Dylemat, który będzie nam towarzyszył przez następny tydzień, dał się poznać: zatrzymać się teraz i znaleźć jakieś schronienie, dopóki jesteśmy suszy, czy jechać dalej, ryzykując, że przemokniemy do ostatniej nitki...
O godzinie 15, rzut beretem od granicy, którą przekroczyliśmy na początku popołudnia, zatrzymujemy się. Od drogi kusi nas urokliwy wiejski dom z dużym gankiem, który może służyć jako schronienie dla namiotu. Mieszkająca w nim kirgiska rodzina, wita nas z otwartymi ramionami. Ciężko zaoferować nam cokolwiek w zamian… Na szczęście Roxy mówi po rosyjsku, języku powszechnie używanym w byłym ZSRR. Zaspokajamy zatem ciekawość naszych gości, którzy często mają mnóstwo pytań dotyczących życia w Europie. Korzystamy również z okazji i naprawiamy rowery, które okazują się być w opłakanym stanie, kilka łat, trochę oleju i majsterkowania i od razu lepiej! Chociaż tyle możemy zrobić w podziękowaniu za gościnności tych niesamowicie dobrych ludzi. Dobrze zrobiliśmy, zatrzymujac się. Cala noc lalo jak z cebra.
W sumie 4 dni zajęło nam dotarcie do jeziora Toktogul i miasteczka o tej samej nazwie. Po drodze zostaliśmy zaproszeni na kirgiski bankiet, i rozbiliśmy namioty na bezkresnych polach z górami w oddali, które były już coraz bliżej na horyzoncie! Pytanie, które nieustannie krążyło w naszych głowach… czy dotrzemy do Biszkeku, stolicy Kirgistanu, przed pierwszym śniegiem?
Do Toktogul docieramy 7 listopada, w urodziny Tommy'ego. Korzystamy z okazji, żeby zostać dwie noce w wygodnym pensjonacie i przeczekać 2 dni nieprzerwanego deszczu. Pzrynajmniej udzieliliśmy sobie odpowiedzi na zadawane wczesniej pytanie… skoro na dole w mieście pada, to znaczy że na naszej przełęczy już jest pierwszy śnieg! Kolejna przełęcz ze śniegiem przed nami! (Mamy już doświadczenie po Tadżykistanie...)
W tym nad jeziornym miasteczku skosztowaliśmy tradycyjnych potraw, które testowaliśmy półtora roku wcześniej. Kilka przepisów wywodzi się bezpośrednio z dań azjatyckich, takich jak Boco Langman, czyli wok z wołowiny, makaronu i warzyw. Pyszne, ale mega tłuste. Właśnie tego potrzebowaliśmy, przed zmierzeniem się z największym wyzwaniem od początku wyprawy: przekroczeniem pasma górskiego oddzielającego nas od Biszkeku, z dwiema przełęczami powyżej 3000m.Musielismy zrobic zapasy żywności na nadchodzące dni.
Program pierwszej przełęczy: ponad 2300m przewyższenia do pokonania ponad 65 km na słynną przełęcz Ala-Bel na wysokości 3175m. Było bardzo zimno. Prognoza na następne trzy dni przewidywała spadek do -17°C w nocy, ale w ciągu dnia przynajmniej niebo było bezchmurne. Postanowiliśmy podzielić wspinaczkę na dwa dni. Pierwszego dnia pokonujemy pierwsze 45 kilometrów „łatwo” z 1500m przewyższeniem. Na początku wspinaczki zaskakuje nas długa kolejka ciężarówek (około stówki jak nic!). Zatrzymują się przed szlabanem, który przepuszcza tylko lekkie pojazdy, ponieważ droga tam na górze jest nadal niepraktyczna: zostaliśmy ostrzeżeni! Przynajmniej nie zobaczymy żadnych ciężarówek i pierwszy dzień wspinaczki będzie spokojny! Drugi dzień wyglądał trochę inaczej
Dzięki naszym angielskim przyjaciołom podróżującym Tandemem, którzy przejeżdżali tą przełęcz miesiąc temu, znaleźliśmy osłonięte od wiatru schronienie na wysokości 2300m, w jednej z koczowniczych chat - pustych i odkrytych w tym okresie zimowym. W nocy nadal było stale -10°C. Pomimo tego że mieliśmy “schronienie”… To była zdecydowanie najzimniejsza noc w całej wyprawie… ale wiedzieliśmy, że na szczęście ostatnia! Nie mieliśmy wystarczająco wody, więc utopiliśmy trochę śniegu, aby przygotować termosy z gorącą herbatą na noc i poranek. Kiedy się obudziliśmy, dosłownie wszystko było zamarznięte: nasze banany i winogrona były niejadalne. Miód twardy jak beton i herbata w termosie oczywiście zimna…
Drugiego dnia, do przełęczy pozostało nam 17 km.. Po nieprzespanej i mroźnej nocy na wysokości 2300 m czujemy się wyczerpani, ale zmotywowani.
Wyruszamy około 10 rano, z pierwszymi promieniami słońca. Pierwsze 5 kilometrów idzie całkiem nieźle. Rowery chyba dobrze zareagowały na ujemne temperatury w nocy. Z kolei ostatnie dziesięć kilometrów to dla nas prawdziwe wyzwanie: ciągła walka o utrzymanie się na rowerze i jechaniu do przodu. Silny wiatr czołowy, który jeszcze bardziej obniża temperaturę naszego ciała. Największym niebezpieczeństwem był brak miejsca na jezdni i ośnieżone pobocza. Ciężarówki, które do tej pory były zablokowane w dolinie w oczekiwaniu na zielone światło od władz, przejeżdżały obok z dużą prędkością, nie mogąc zwolnić z obawy, że nie ruszą już ponowni ze względu na spore wzniesienia terenu.
Próbowaliśmy więc jechać po lodzie, ale opony bardzo się ślizgają. Musieliśmy się zatrzymywać co kilkaset metrów aby odmrozić zdrętwiałe z zimna kończyny i utrzymać krążenie w stopach i dłoniach. “Czy nam się uda…?”
Zaczynamy wątpić, jestesmy zbyt wolni… W końcu, po dobrych 7h walki, w końcu docieramy do przełęczy. Jesteśmy wykończeni i odmrożenia. Fizycznie i psychicznie. Ostatni taki wysiłek w 2022 roku. Po selfie ze sławnym panelem z przełęczy ii uwiecznieniem momentu naklejeniem naszego logo, złapaliśmy tira aby bezpiecznie zjechać na dół. Oblodzona nawierzchnia i ruch na drodze nie pozwoliłyby na zjechanie na rowerze. Pierwsza ciężarówka od razu nas widząc zatrzymuje sie, nie rozumiejąc, co tu robimy o tej porze roku z rowerami… Takie tam wyzwanie mentalne.
Dalej w dół doliny wsiadamy z powrotem na siodełko. Korzystamy i cieszymy się w każdego ostatniego przepedałowanego kilometra w tym roku. Na ostatnie dwie noce przed dojechaniem do stolicy, zatrzymujemy się w miejscowym sierocińcu w ostatniej wsi przed stolicą. Tutaj Allen, amerykański misjonarz, wraz ze swoją żoną, od 20 lat mieszka i wychowuje około piętnaściorga dzieci, codziennie zmagajac sie z Kirgistanska administracja. Niesamowita inicjatywa. Dzieci, trafiające tutaj, mają ogromne szczęście!
Więcej można przeczytać na anglojęzycznym blogu (http://earth-roamers.blogspot.com/2015/09/friends-of-children-orphanage-sokuluk.html)
Najwyższa pora jednak dotrzeć do stolicy: Biszkeka, gdzie zostawiamy nasze wierne rumaki i zamieniamy je na nieco inny sprzęt: skitoury, które już na nas czekają dzięki koledze Henriemu, który je nam tutaj przywiózł kilka tygodni wcześniej i zostawił w hostelu, w którym nocowaliśmy w zeszłym roku. Rowery zahibernują w Bishkeku i poczekają na wiosenne dni, aby jechać z nami w dalsza droge! Podczas gdy my będziemy odkrywać kirgiskie góry na skiturach. W tym celu zadomowimy się na trzy/cztery miesiące w mieście: Karakol, czwartym co do wielkości w kraju, u podnóża pasma górskiego i małego ośrodka narciarskiego.
Ciąg dalszy nastąpi…
Commentaires